Rano budzi mnie szum fal. Powoli otwieram oczy i uśmiecham się sama do siebie, bo udało mi się uciec przed najgorszym miesiącem w roku – listopadem. Zamiast polskiej szarówki, przemoczonych butów i przemarzniętych palców w drodze do pracy mam słoneczko i zapach świeżej włoskiej kawy.
Wygrzebuję się z łóżka, nastawiam kawiarkę i zamieniam kilka słów z moimi współlokatorami. Odbieramy świeży chlebek z recepcji campingu i siadamy razem do stołu. Kanapki możemy polać oliwą z pierwszego tłoczenia, która tutaj we Włoszech jest jeszcze mętna i ma intensywny smak. Na takiej kanapeczce wyląduje też włoska szynka – prosciutto, kawałek parmezanu lub mozarelli i oliwki. Przegryzam też pomidorka koktajlowego i słucham o ambitnych wspinaczkowych przejściach moich koleżanek.
„I teraz idziesz po krzyżu do takiej krawądki, a potem odstawiasz nogę na tufę.” Tak, właśnie tufę. Tutejsze skały obfitują w niespotykane w Polsce formacje. Ostatnio jeden z uczestników warsztatów wytłumaczył mi, że geologicznie tuf to wulkaniczny osad na dnie oceanu. A dla nas – wspinaczy tufa oznacza doskonały chwyt – naciekową formę (stalagmit, stalaktyt, stalagnat…). Można ją złapać w odciąg, ścisnąć, albo zaprzeć się o wielkie tufy całym ciałem. Po prostu bajka.
Idziemy jeszcze usiąść z kawką na leżakach i popatrzeć na spokojne dzisiaj morze. Za pół godziny wymarsz w skały.
Pod skałkę idzie się z domku jakieś 15 minut. Są oczywiście sektory bliższe, dalsze. Właściwie to ten ogromny mur ciągnie się na długości kilku kilometrów wzdłuż całego Przylądka Świętego Wita. Kolega geolog powiedział mi, że kiedyś były to klify, o które obijały się ogromne fale.
Mamy w grupie wspinaczy-rekreantów (jak ja) oraz starych wyjadaczy (jak Tomek z Pawłem). Każdy wstawia się w drogę na swoim poziomie. I każdy jest zadowolony. Ciasne buty na dziurki i krawądki zostawiłam w Polsce, a tu wspinam się w wygodnych kapciach – tarcie na stopniach jest takie, że czasem trudno oderwać nogę od ściany.
W tutejszym topo najlepsze drogi oznaczone są truskawką. Czasem autor miał rację, a czasem można się nieźle zaskoczyć. Tutaj z pomocą przychodzą instruktorzy, którzy doradzą mi drogę na moim poziomie. Czasem wspinam się obok ogromnych opuncji, obok mnie przebiegają zielone jaszczurki. Oj, chyba będę miała opalone plecki…
Tomek chętnie podpowie jak wykonać trudny ruch na życiówce, pokaże jak ładnie wkręcić kolanko. Paweł pokaże różne operacje linowe, jak przewiązać się na stanowisku, albo wycofać z za trudnej dla nas drogi.
Po wspinaniu w ostrej skale na ratunek przychodzi niezawodny Bee Rock. Smaruję grubo paluchy, żebym jutro też mogła się powspinać. Gotujemy razem z ekipą makaron – znalazłam takie spaghetti, które ma dziurkę w środku! Wszystko obficie posypujemy parmezanem. Do kolacji pijemy wino z kartonu (takie dobre!).
Biegniemy jeszcze zerknąć na dzisiejszy zachód słońca. Codziennie jest inny i codziennie bardziej zachwycający.
Wieczorna integracja i pogaduchy trwają do późnych godzin. Mamy wino, oliweczki i lokalne sery w ramach przekąski. Może jakimś cudem jutro nie zaśpimy na zajęcia 🙂